Jeśli do jakiejś serii komiksowej żywię wieczną miłość i nie dający się zatrzeć upływowi czasu sentyment, to są to bez wątpienia przygody Wilqa, superbohatera z Opola. Może i największą drakę ostatniego ćwierćwiecza zrobił w polskim komiksie Śledziu i jego „Osiedle Swoboda”, lecz w moim serduszku numerem jeden pozostanie na zawsze Wilq.
„Kucharz kucharz, nie oszukasz”, „będzie burza, bo mi się wydłuża”, czy legendarne już „dziwnym nie jest” – kilka lat temu to właśnie te teksty stanowiły podłoże dla większości dowcipów krążących wśród moich znajomych. Ba, przymierzaliśmy się nawet do nakręcenia amatorskiego filmu o największym wśród bohaterów nieanglojęzycznych. Co więcej, z racji tego, że podobnie jak u Wilqa mój wzrost można określić jako „męski inaczej”, zostałem nawet wytypowany do zagrania głównej roli.
Później tak się to jakoś ułożyło, że przyszło mi rozstać się z opolskim herosem na kilka ładnych lat. Musicie więc wyobrazić sobie radość i podniecenie, gdy jubileuszowy, 20 zeszyt przygód Wilqa trafił do recenzenckiej puli „opętanych czytaniem”. Nie skorzystać z takiej okazji to gorzej niż zbrodnia.
Nie wiem, jak „Syfon i papierosy” prezentuje się na tle ostatnich dokonań braci Minkiewiczów. Może humor nieco odbiega poziomem od tego, co pamiętam z lat szczenięcych, ale chrzanić to, bowiem to nadal jest ten sam Wilq, którego pokochałem tak dawno temu. Nie mam nawet zamiaru skreślić normalnej recenzji i poddać „Syfonu…” jakiejkolwiek ocenie. Nie, mój cel wygląda zupełnie inaczej. „Syfon i papierosy” to tylko pretekst, bardziej liczę na to, iż ktoś z was dzięki temu artykułowi dowie się o istnieniu Wilqa i postanowi sięgnąć po którąkolwiek z części. Warto. Jeśli ktoś w tym kraju jeszcze operuje brawurowym, kopiącym po dupie dowcipem, to są to Minkiewiczowie.
Seria o Wilqu jest bowiem w swoim przedziale gatunkowym tworem bliskim doskonałości. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, jak bardzo pomysł Minkiewiczów wydawał się ryzykowny. Gdyby w tej szalonej układance zmienić choć jeden element, całość posypałaby się w iście spektakularny sposób. Zamiast chwalić brawurowy humor, pisałbym o słabych, rynsztokowych dowcipach. Kapitalnie współgrające z treścią rysunki mógłbym śmiało nazwać bohomazami, skreślonymi albo ręką dziecka, albo bezczelnego beztalencia, próbującego szajs sprzedać jako dzieło sztuki komiksowej. Operacja „Wilq” musiała więc zostać przeprowadzano w sposób perfekcyjny. I to się udało. Złoty, pieprzony strzał życia, tyle mam w tej sprawie do napisania.
I tylko żal, że przez tak długi okres wyparłem z pamięci wiedzę, do którego superbohatera należy odbywać pielgrzymki po pomoc. Zwłaszcza, jeśli jakiś złamany kutafon zepsuł ci dzień, a w przeciwieństwie do Wilqa nie możesz mu nakopać w dupsko. No chyba, że jednak masz taką możliwość. Wtedy upiecz dwie pieczenie na jednym ogniu: zlej złamasa, i sięgnij po komiks Minkiewiczów.
Ale że aż taka petarda? Dziwnym nie jest.
Michał Smyk