Na fali popularności serialu „Wikingowie” odżyło zainteresowanie wojownikami z Północy, czczącymi Odyna i pływającymi długimi łodziami o smoczych głowach na dziobie. Historie o skandynawskich najeźdźcach, którzy we wczesnym średniowieczu byli postrachem całej Europy, skąd byli w stanie dotrzeć daleko do Grenlandii i Ameryki Północnej, zawsze były w cenie. Obecnie jesteśmy świadkami lekkiego wzrostu twórczej aktywności koncentrującej się wokół Normanów i ich wpływu na dzieje naszego kontynentu.
Do rąk czytelników trafia prosta powieść przygodowa, której bohaterami są tytułowi Wikingowie. Lewandowski snuje trzy luźno powiązane ze sobą opowieści. Mamy okazję śledzić losy północnych wojowników zarówno w ich skandynawskiej ojczyźnie podczas bratobójczej walki Szwedów z Norwegami, jak i brać udział w wyprawie do Ameryki Północnej i na Półwysep Iberyjski. Dzięki temu do galerii postaci dołącza dodatkowo grupa mieszkańców dawnego królestwa Leónu na terenie dzisiejszej Hiszpanii, walczących z muzułmańskim najazdem, i książka przestaje na moment skupiać się na Normanach.
Za sprawą posła od króla Ramira II na Półwysep Iberyjski przybywa oddział Wikingów – najlepszych wojowników ówczesnego świata – który mają przechylić szalę zwycięstwa w walce z Maurami na korzyść cywilizacji chrześcijańskiej. Fakt, że Normanowie są dla Kościoła w równym stopniu poganami jak muzułmanie, schodzi na dalszy plan, liczą się jedynie ich ponadprzeciętne umiejętności bojowe. Jak autor sam zdradza, ten ciekawy, lecz mało prawdopodobny pomysł wyprawy wikińskiego oddziału do Leónu jest fikcją, popartą jedynie tym, że w późniejszym okresie dochodziło do najazdów skandynawskich na tę część Europy.
Z przykrością należy stwierdzić, że autor zaprzepaścił szansę na stworzenie dzieła głęboko zanurzonego w krajobrazie kulturowym i społecznym czasów, o których pisze, zwłaszcza, że w niektórych momentach daje się wyczuć, że zna on dobrze ówczesne realia i orientuje się w nich bardziej niż zwykły śmiertelnik. Niestety w narracji brakuje chwil wytchnienia, kiedy czytelnik mógłby posmakować odrobiny atmosfery staroskandynawskiej sagi. Pomysłem autora na napisanie książki był nieprzerwany ciąg mniej lub bardziej zajmujących przygód głównych bohaterów, machających bronią, uciekających przed przeważającymi siłami wroga i obrażających się wzajemnie. Wiąże się z tym dotkliwie odczuwalny brak nastroju w książce. Wikingowie pana Lewandowskiego to bez dwóch zdań zdolni wojownicy, utalentowani we władaniu mieczem i toporem oraz w żeglowaniu, ale to również stereotypowa zgraja wulgarnych osiłków, którzy w większości nie grzeszą rozumem. Akcja pędzi do przodu, bohaterscy Wikingowie zostawiają za sobą dywan trupów i niestety zatracają gdzieś po drodze swoją „wikińskość”.
Ostatnia kwestia to język, jakim została napisana książka. Jest on wartki i prosty, okraszony miejscami oryginalnymi słowami z języka staronordyjskiego oraz hiszpańskiego. Pełen jest także obrazowych porównań, na które każdy czytelnik z pewnością zwróci uwagę – porównania te konsekwentnie odwołują się do ówczesnych realiów i do kultury skandynawskiej (za co należy się autorowi plus), lecz czytane na głos mogą wywoływać gromki śmiech – tylko od czytelnika zależy, czy uzna je za element humorystyczny wzbogacający książkę czy wręcz przeciwnie.
Podsumowując, „Wikingowie. Wilcze dziedzictwo” Radosława Lewandowskiego można polecić niezbyt wymagającemu czytelnikowi, być może podczas pisania autor zadecydował, że grupą docelową będzie młodzież. Jeśli taki był jego zamiar, to udało mu się go zrealizować, lecz by przyciągnąć do swych książek kogoś więcej, Radosław Lewandowski powinien nie ustawać w wysiłkach i stworzyć dzieło ambitniejsze, dojrzalsze, bardziej nastrojowe. Należy trzymać za to kciuki, gdyż nigdy za wielu dobrych pisarzy na naszym polskim rynku wydawniczym i jeśli autor „Wikingów” do nich dołączy, to tylko z korzyścią dla czytelników.
Michał Surmacz