Trylogia ryfterów. Peter Watts. Ars Machina
Kocham twórczość Petera Wattsa, choć nie potrafię wytłumaczyć, skąd owa miłość właściwie się wzięła. Pamiętam oczarowanie lekturą „Ślepowidzenia” i późniejszy zachwyt opowiadaniem „Wyspa” – ależ to były fantastyczne czytelnicze przeżycia! Ale gdybyście teraz kazali mi – punkt po punkcie – wymienić, co właściwie tak przypadło mi do gustu w dziełach kanadyjskiego pisarza, poległbym sromotnie i wydukał tylko słabo: klimat. Klimat był super. Duszny, mroczny, przytłaczający. A reszta? Nie wiem, naprawdę. Oszałamiająca wizja i powalające pomysły dotyczące przedstawienia przyszłości rodzaju ludzkiego? Chyba nie, w każdym razie jeśli chodzi o wszelkie naukowe aspekty powieści nie miałem – i wciąż nie mam – najmniejszych nawet kwalifikacji, ani wiedzy, by wymądrzać się.
Wygląda po prostu na to, że wielka miłość nie wybiera, a mi wypada się cieszyć, że padło na świetnego autora.
Trylogia ryfterów – która powstała przed „Ślepowidzeniem”, a więc cofamy się do debiutanckich czasów Petera Wattsa - to historia Lenie Clarke, kobiety doświadczonej przez los i przejawiającej – delikatnie rzecz ujmując - problemy w kontaktach z pozostałą częścią społeczeństwa. Jako osoba aspołeczna i nie do końca stabilna psychicznie, idealnie nadawała się do pracy w ulokowanej na samym dnie oceanu elektrowni. Dlaczego? A czy ktoś normalny dałby się wsadzić w takie miejsce? A dla Lenie i innych ryfterów Pacyfik i niewielka płyta tektoniczna Juan de Fuca wkrótce stały się domem. Jedynym prawdziwym, jaki kiedykolwiek mieli.
Taki właśnie jest początek ryfterskiej opowieści. A co się dzieje później?
Później ludzkość doświadcza końca świata.
Od razu przyznam, iż spośród trzech recenzowanych tytułów najbardziej do gustu przypadła mi „Rozgwiazda”. To jedyna część trylogii, która prawie w całości dzieje się „pod wodą” (w „Wirze” przemierzamy wraz z Lenie kontynent północnoamerykański, zaś „Behemot” pozwala nam zakosztować zarówno oceanicznego życia, jak i eksplorowania umierającego świata na powierzchni), a właśnie pisanie o ryfterach w ich naturalnym środowisku wychodzi Wattsowi najlepiej. Atmosfera „Rozgwiazdy” jest tak gęsta, iż można ją kroić na drobniutkie kawałki i karmić nimi rybki. Clarke tuż po dostaniu się na stację „Beebe” ciągle obawia się, iż metalowe ściany elektrowni nie wytrzymają naporu Pacyfiku i gdy wreszcie puszczą, ryfterka niechybnie zostanie zmiażdżona przez ocean. Tak też możesz i ty się poczuć, drogi czytelniku, w czasie obcowania z prozą kanadyjskiego autora: tamy dobrego samopoczucia, które stawiałeś przez cały swój żywot, runą pod naciskiem myśli, zrodzonych z obserwowania tych dziwnych i fascynujących istot – skrzywdzonych, odrzuconych i nie pasujących do świata zwykłych ludzi – wolących wieść egzystencję na wygnaniu, w miejscu, gdzie nie dociera chociażby najmniejszy promyk słońca, gdzie wreszcie mogą zapomnieć o porażce, zwanej szumnie ich życiem. Jak obcując z kimś, kto szczęścia szuka pośród mroku i samotności, wyjść z takiego spotkania uśmiechniętym i zadowolonym?
We wstępie do polskiego wydania „Rozgwiazdy” Watts wspomina, iż na początku miał olbrzymie problemy z wydaniem swojej debiutanckiej powieści poza granicami Stanów Zjednoczonych. W Rosji na ten przykład, odpowiedziano mu, iż jego dzieło jest zbyt „mroczne”. Cóż, trochę racji nasi wschodni sąsiedzi mieli, albowiem to nie jest książka, którą czyta się dla relaksu i poprawy humoru.
Pierwotnie zamierzałem mocno skrytykować zarówno „Wir” jak i większą część „Behemota”, czyli te fragmenty trylogii, które dzieją się na powierzchni Ameryki. Za chaotyczną narrację „Wiru” (i tu akurat zarzut podtrzymuję) i niezbyt rozbudowany, niekiedy wręcz ubogi opis świata przyszłości. I nagle zdałem sobie sprawę, iż jest to nic innego, jak trzymanie się przyjętej jeszcze w „Rozgwieździe” - i bardzo przeze mnie chwalonej – swego rodzaju konwencji kameralności. Watts nie ma ambicji tworzenia całościowej wizji tego, jak planeta Ziemia będzie wyglądać w drugiej połowie XXI wieku – skupia się wyłącznie na tym, na czym się zna i co wchodzi w zakres jego zainteresowań. Miłośnicy wizjonerskich powieści SF pewnie będą zawiedzeni, ale wszystkim przecież dogodzić się nie da... Za to jeśli już Kanadyjczyk podejmuje jakiś temat, to robi to w sposób brawurowy: świetne pomysły i wątki dotyczące Moralniaka, Rozgrzeszyciela, czy chociażby zawodu Prawołamacza dają mocno do myślenia i stanowią ważny, niebanalny głos w dyskusji na temat natury człowieka.
Za prawdziwe mistrzostwo świata i najmocniejszy punkt trylogii ryfterów uznaję rewelacyjnie napisane i poprowadzone postacie. Już na samym przykładzie ewolucji, jaką przechodzi Achilles Desjardins, można by było wszcząć tyle fascynujących dyskusji, że starczyłoby na kilka niezłych artykułów naukowych i społecznych. Tu moi drodzy nie ma jasnego podziału na dobrych i brzydkich, powieściowi bohaterowie ciągle zmuszani są do wyboru mniejszego zła, albowiem w ich świecie na nic więcej liczyć nie można. W książkach Wattsa sprawcy często sami mogą stać się ofiarami, zaś prześladowani odrodzić jako oprawcy. Wszystkich ich łączy jedno: każdy na swój sposób cierpi i musi mierzyć się z bestią, która żyje w jego wnętrzu. Jednym udaje powstrzymywać własne demony, innym nie, jednak ostatecznie, na przegraną skazany jest każdy nich. Takie podejście do tematu ma też rzecz jasna swoje negatywne strony: niecodzienna galeria antypatycznych protagonistów i antagonistów nie każdemu przypadnie do gustu, zwłaszcza, iż ciężko z takimi osobami się identyfikować. Sam miałem niemały problem z Lenie Clarke – dawno już żadna postać nie wzbudzała we mnie takiego poczucia wstrętu i chęci odrzucenia.
Niestety, nie obyło się bez rozczarowań. Gdzieś tak od połowy „Behemota” (konkretnie jego drugiej części, zatytułowanej „Seppuku”) poziom wyraźnie spada, zupełnie jakby Watts nie miał koncepcji, co dalej. Prowadzi to wszystko do bardzo słabego zakończenia. Nie takiego zwieńczenia trylogii się spodziewałem i z żalem stwierdzam, że trochę kładzie się to cieniem na ocenie całości. Trudno, jakoś trzeba żyć dalej.
Czy polecam? Oczywiście, że tak. Chociażby już samą „Rozgwiazdę”, która naprawdę zasługuje na znalezieniu się na waszych półkach. Ale i pozostałym dwóm częścią warto dać szansę. Niezwykła to bowiem podróż po najciemniejszych zakamarkach ludzkiej duszy.
A moja wielka miłość – choć nieco mniejsza niż dawniej – trwać będzie póki co nadal.
Michał Smyk