Słowo i miecz. Witold Jabłoński. SuperNowa 2013
Jakie dwie daty z zamierzchłej przeszłości każdy Polak, nawet ten "nieprawdziwy", potrafi wymienić bez chwili wahania? 1410 i 966 rzecz jasna. Zwłaszcza to drugie wydarzenie - a więc przyjęcie przez Mieszka I chrztu – ukazywano zawsze jako akt założycielski naszej mateczki Polski, dzięki któremu wkroczyliśmy na ścieżkę prowadzącą ku chwale, dobrobytowi i potędze. Jest to też przy okazji jeden z tych nielicznych tematów, który nie wywołuje żadnych, najmniejszych nawet kontrowersji.
A teraz wyobraźcie sobie, że ktoś wam mówi: chrześcijaństwo to nic tylko syf i kiła, Boga nie ma, zamykamy kościoły, świat laicki światem szczęśliwym!
Ci z was, którzy deklarują się jako ateiści, pewnie krzyknęliby: wreszcie! Reszta, ta pobożna część, prócz zawodzenia, że tak właśnie się już dzieje i to niesamowity skandal, pewnie walczyłaby z całych sił o niedopuszczenie do zmarginalizowania wiary swoich rodziców.
I wreszcie: wczujcie się w rolę ludności, która nagle musiała porzucić starą religię i w trybie natychmiastowych pokochać obcego Wszechmogącego. Nie myślcie o pozytywnych skutkach chrystianizacji, ale o tym, co musieli czuć nasi przodkowie. I tu właśnie Witold Jabłoński rozpoczyna swoją opowieść o trwającej prawie pięćdziesiąt lat walce, jaką kapłanka Żywia i jej syna Miecław toczyli przeciwko piastowskiemu rodowi, który miał zaprzedać się chrześcijańskiemu obcemu Bogowi.
Nie lubię recenzowania takich pozycji jak "Słowo i miecz". Dlaczego? Sprawa wygląda następująco: dzieło Jabłońskiego zdecydowaną większość krajowej fantastyki (tej spod znaku miecza, magii i przygody) bije na głowę. Jednocześnie odkładając "słowiańską Grę o tron" na półkę, odczuwałem przy tym coś na kształt rozczarowania. To mogła być naprawdę mocna, niezwykła rzecz, a skończyło się wyłącznie na bardzo dobrej powieści. Dziwne, prawda? Krytykować autora za to, że zamiast wbić go w ziemię i zrewolucjonizować gatunek fantasy, swoją pracą umożliwił czytelnikowi „tylko” spędzenie kilkudziesięciu godzin wypełnionych świetną zabawą.
To co jest nie tak?
Problem w tym, że Jabłoński chyba nie do końca wiedział, czy bardziej woli iść w stronę dworskich intryg, wielkich gier między możnymi tego świata, czy też stworzyć powieść pełną słowiańskich demonów, magii i niezwykłych przygód. Pomysł, by wprowadzić obie te konwencje tak, że część rozdziałów pełna jest polityki i spisków, reszta zaś to klasyczne wypełnianie przez powieściowych bohaterów niezwykle istotnego dla losów świata zadania, zamiast umiejętnego wymieszania tych wątków, niestety dość mocno psuje ogólne wrażenie. Niekiedy wręcz miałem wrażenie, iż czytam dwie odrębne powieści. Niektórym będzie to przeszkadzać, innym nie.
Gwoli uczciwości przyznaję, iż im dalej w las, tym książka zyskuje nieco więcej spójności.
Brakowało mi też w „Słowie i mieczu” czegoś, co mogłoby naprawdę na dłużej zapaść w pamięci (prócz jednej rzeczy, ale o tym nieco później). Oczywiście od strony warsztatowej i wysiłku włożonego w pracę nad książką wszystko jest jak najbardziej w porządku, pełen profesjonalizm, a jednak trudno odnaleźć w powieści coś ponad to, tę nieuchwytną iskierkę geniuszu, która uczyniłaby dzieło Jabłońskiego pozycją wybitną.
Dobra, dość ględzenia, czas na chwalenie.
Przede wszystkim: tematyka. Strzygi, pogańscy bogowie, gusła i czasy, gdy imię Dziewanna nie wywoływało skojarzeń, iż rodzice musieli nie kochać swego dziecka i w zemście nadali mu tak paskudne miano - i to wszystko podlane w swojskim słowiańskim sosie? Dla mnie absolutna bomba. Czy jest różnica między czytaniem o przygodach Mścisława i Mścigniewa, a obcego herosa ganiającego po zmyślonych światach? Oj jest. Owa różnica najdobitniej ujawnia się, gdy na pierwszy plan wysuwa się wątek walki wyznawców Swarożyca i innych starych bóstw, nie tylko o fizyczne przetrwanie, ale również o ocalenie pamięci o dawnych tradycjach. Dlaczego ów wątek jest tak poruszający? Po prostu znamy zakończenie tej historii i wiemy, że ich nadzieje i starania były daremne. Stare ludy przegrały i odeszły w zapomnienie, ustępując chrześcijańskiej cywilizacji. Kulminacje tych dramatycznych wydarzeń stanowi ostatnie zdanie „Słowa i miecza”, jedno z najlepszych, jakie przyszło mi przeczytać, a które na pewno zapamiętam na bardzo, bardzo długo. Sam wątek główny zresztą – zarówno ten historyczny jak i fantastyczny – również stanowi duży plus powieści.
Czy „Słowo i miecz” można odebrać jako atak na chrześcijaństwo? Tak, można. Są co prawda momenty, gdy i pogan przedstawia się jako osoby, które w fanatycznym uniesieniu tracą zdrowy rozsądek, ale generalnie przesłanie jest dość jasne: chrystusowa wiara została wprowadzona siłą, z pogwałceniem jakichkolwiek wolności, a jej jedynym skutkiem były rządy terroru. Ja z tą tezą absolutnie nie zamierzam polemizować, wydźwięk religijny w powieści mnie nie obchodzi.
A teraz w kwestii hasła „Słowiańska Gra o tron”.
Takie to nastały czasy, że każdą powieść fantasty przyrównuje się właśnie do "Gry o tron". Ewentualnie - gdy powiązania z święcącą triumfy sagą "Pieśni lodu i ognia" są tak grubymi nićmi szyte, że nawet ślepiec dostrzegłby, że coś tu jest nie tak - tytułową stronę debiutującego dzieła zdobią chwytliwe hasła w stylu: sam Martin zachwyciłby się prezentowaną przez autora wizją! W domyśle: zachwyciłby się, o ile w ogóle by wiedział o istnieniu owej wizji. Ja te wszystkie zabiegi doskonale rozumiem, naprawdę, daleki też jestem od potępiania ludzi z wydawnictw, którzy to wszystko wymyślają. Wbrew temu, co się wielu osobom wydaje, rynek książek w Polsce i na świecie nie jest oparty o wielką, charytatywną misję krzewienia kultury i walki z wtórnym analfabetyzmem, ale zwyczajnej chęci zysku. I to coś absolutnie normalnego i typowego, bowiem kultura kulturą, a do garnka włożyć coś trzeba. To jak oburzać się na księgarzy, że zamiast promować wybitne dzieła, w rekomendacjach umieszczają powieści spod znaku "pejcza i Grey'a".
Moim skromnym zdaniem - któremu przeczą niektóre recenzje, do jakich się dogrzebałem w sieci i nie tylko - "Słowo i miecz" Witolda Jabłońskiego, reklamowana jako słowiański odpowiednik sztandarowej powieści Martina, ma się tak do "Gry o tron", jak większość książek z gatunku fantasy: są miecze, krew, intrygi i walki o koronę. Tyle. Reszta zaś to już zupełnie inna bajka.
Inna, pewnie gorsza, ale i tak zdecydowanie warta polecenia, co też niniejszym czynię.
Michał Smyk