Wszystko zaczęło się od niewinnego primaaprilisowego żartu. Ot niewinna okładka z charakterystyczną karykaturalną twarzą Gołkowskiego w miejscu głowy postaci. Oczywiście z racji tak szczególnej daty, wiele osób przeczuwało na odległość perfidny żart. Wciąż jednak nie zmieniało to faktu, że jeszcze większa grupa żywiła autentyczną nadzieję na kolejnego „stalkera” od Gołkowskiego. Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane już kolejnego dnia, kiedy okazało się, że primaaprilisowy żart był… żartem w samym sobie, a wszystko okazało się najprawdziwszą prawdą. Fanom nie pozostało więc nic innego, jak czekać na premierę Powrotu.
To już trzynasta część serii S.T.A.L.K.E.R. i zarazem piąta napisana przez Michała Gołkowskiego. Premiera jest o tyle zaskakująca, że sam autor trzymał nas w niepewności do ostatniej chwili, nie dając dosłownie żadnych znaków, że prace nad nowym S.T.A.L.K.E.R.em zaszły tak daleko. Ba! Zbywał nawet bezpośrednie pytania o kolejną pozycję osadzoną w tym uniwersum. Tak więc całkowicie niespodziewanie, równo w piątą rocznicę od premiery pierwszego polskiego S.T.A.L.K.E.R.a, czeka nas "Powrót” – zarówno ten tytułowy, jak i ten do Zony.
Michaił Markowicz, którego szybciej skojarzymy dzięki jego dawnej ksywce – Misza, na dobre rozstał się z życiem stalkera. Osiadł na Dużej Ziemi, ożenił się, założył firmę i wiedzie mu się całkiem nieźle – ogólnie rzecz mówiąc, skończył ze szlajaniem się po Zonie. Jednak nie oznacza to, że Zona skończyła z nim… W życiu Miszy, pomimo że dość intensywnym i pełnym wrażeń, wciąż czegoś brakuje. Pewnego detalu, który powoduje, że nie czuje się kompletny. Doskonale zdaje sobie sprawę, że ów brakująca część jego duszy znajduje się właśnie „tam”. W miejscu, do którego obiecał już nigdy nie wracać. Niespodziewany zwrot akcji, budząca podejrzenia wizyta starego przyjaciela i jak nietrudno się domyślić – życie kołem się toczy. Misza wyprawia się z powrotem do Zony, w celu załatwienia naglącej sprawy i dopięcia całości na ostatni guzik. Ponoć ma być to ostatni raz.
Właśnie w taki sposób zaczyna się nowa przygoda, spod pióra Gołkowskiego. Więcej zdradzać nie zamierzam, ponieważ lepiej, żeby to czytelnik odkrywał po kolei dalsze fragmenty całej układanki. A jest co, bo autor już od samego początku bardzo ostrożnie „porcjuje” fakty i stara się ciągle podtrzymywać odczucie niepewności. Przekłada się to na nieustanną chęć przerzucenia kolejnej strony i poznania dalszego elementu układanki.
Będąc w temacie zaskoczeń, to chyba i tak największym plot-twistem całej książki, jest pojawienie się jednej konkretnej postaci. Nie zdradzę jakiej, sami się dowiedzcie. Powiem tylko tyle, że zdecydowanie jest to mój ulubiony fragment. No, a skoro jesteśmy w temacie rzeczy niespodziewanych i zahaczyliśmy nieco o bohaterów, to warto jeszcze o jednej kwestii napomknąć. Odważnym ruchem pióra, Gołkowski wprowadza do Zony kolejną kobiecą postać. Na szczęście nie jest ona taką sierotą jak poprzednia damska kreacja. Mamy więc do czynienia z Sonią – kobietą-stalkerem. O ile tego pierwszego przymiotu nie można jej odebrać, tak z drugim jest już nieco inna kwestia. Owszem, jakoś sobie radzi w Zonie, jednak wciąż nie jest dokładnie tym, czego osobiście zawsze mi brakowało w opowiadaniach z uniwersum S.T.A.L.K.E.R.a, czyli mocnego kobiecego charakteru, który spokojnie mógłby rywalizować z innymi, męskimi postaciami. Chociaż moje osobiste widzimisię nie zostało zaspokojone, to Sonia i tak jest bohaterką, o której warto wspomnieć, bo w niekwestionowany sposób wprowadza świeży powiew.
Pewne niuanse nie ominęły także samej Strefy. Wiadomo, czas leci, technologia idzie do przodu, ludzie się zmieniają, a autor sprytnie to wykorzystał, żeby tchnąć iskierki nowego życia w mocno przerobione już uniwersum. I jak mu to wyszło? Ano wyszło całkiem nieźle, bo kilka subtelnych zmian nie tylko nadało przedstawionemu światu pewnego dynamizmu, ale również pozwoliło odkrywać niektóre jego aspekty na nowo; nie tylko czytelnikowi, ale także samemu protagoniście. Po prostu czuć, że Zona i jej otoczenie żyje swoim własnym życiem, a nie tylko tym przedstawionym na kartkach papieru.
Chcąc podsumować Powrót, ciężko nie odnieść się do poprzednich S.T.A.L.K.E.R.ów Gołkowskiego. Wyznaczyły one bowiem dosyć solidną linię i wysoko postawiły poprzeczkę, zarówno dla „konkurentów”, jak i samego autora. Powrót najlepiej właśnie określić jako… powrót. Powrót do tych samych wartości, które wpłynęły na tak duży sukces Ołowianego Świtu i na tak świetny początek literackiego odłamu tego uniwersum w Polsce. Autor wciąż udowadnia, że zna się na pisaniu i jest w stanie wprowadzić powiew świeżości do dobrze już znanego świata. Fani S.T.A.L.K.E.R.a na pewno będą zadowoleni, bo książka zasysa niczym spragniony juchociąg!