Portal zdobiony posągami, Marek Huberath, Fabryka Słów 2012
Kiedyś, w artykule zamieszczonym na stronie internetowej pewnego opiniotwórczego dziennika, przeczytałem, iż zawodowi recenzenci bardzo często nie czytają ocenianych przez siebie książek. Wygląda to podobno tak: jedzie sobie taki delikwent do pracy, jedną rękę trzymając na kierownicy samochodu, a drugą przekartkowując aktualnie znajdujący się na tapecie tytuł. Na podstawie tych kilku fragmentów, na które rzuci okiem, i ogólnej wiedzy dotyczącej czy to autora powieści, czy jego wcześniejszych dzieł, będzie w stanie sprzedać czytelnikowi ściemę, iż nie tylko zapoznał się z opisywaną książką, ale również głęboko przemyślał jej treść i wystawił jak najbardziej obiektywną ocenę.
A teraz wyobraźmy sobie, że to właśnie ja jestem zawodowcem recenzującym „Portal zdobiony posągami”. Chwytam książkę, przeglądam ją i po paru minutach odkładam, nie widząc żadnego, najmniejszego sensu w tym, co też przed chwilą przeczytałem. No tak, ale przecież to dzieło Marka S. Huberatha, jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy fantastycznych, także ferując wyrok, iż oto mam do czynienia z czystym bełkotem, wyszedłbym na publicznie chełpiącego się swoją ignorancją internetowego trolla. Zamiast tego napisałbym, że powieść jest nietuzinkowym, ciekawym literackim eksperymentem, który docenią wyłącznie nieliczni, wyrobieni czytelnicy i któremu naprawdę warto dać szansę.
No więc moi drodzy...
„Portal zdobiony posągami” Marka S. Huberatha to nietuzinkowy, ciekawy literacki eksperyment, który docenią wyłącznie nieliczni, wyrobieni czytelnicy i któremu naprawdę warto dać szansę.
Nie no, rzecz jasna żartuję, odłóżcie te kamienie. Prawdą jednak jest, iż gdyby najnowszą powieść trzykrotnego laureata nagrody im. Janusza Zajdla, autora jednego z najlepszych opowiadań, jakie przyszło mi czytać (genialne „Wrócieeś Sneogg, wiedziaam”), oceniać wyłącznie na podstawie pobieżnej lektury, to doszłoby do prawdziwej recenzenckiej masakry. Bohaterowie o koszmarnych, trudnych do spamiętania i wymówienia imionach, zamiast fabuły zlepek scen, w których właściwie nie wiadomo, o co chodzi, drętwe dialogi dotyczące totalne abstrakcyjnych tematów; w skrócie: postmodernistyczne brednie w swoim najgorszym wydaniu. Spokojnie, przy bliższym poznaniu okazuje się, iż krakowski pisarz potrafił się wybronić, a w jego twórczym szaleństwie naprawdę jest metoda.
Ioanneos miewa sny. Dziwne sny. Raz śni o tym, że jest diablim malarzem i potrafi kilkoma machnięciami pędzla więzić demony w swoich dziełach, kiedy indziej zaś wydaje mu się, że wraz z piękną towarzyszką odbywa przyjemny spacer w czasie trwania Sądu Ostatecznego. Sny jednak mijają, a mężczyźnie pozostaje jedynie rozmyślać o nich na nudnych, nic nie wnoszących do jego życia wykładach. Ioanneos bowiem przebywa na konferencji poświęconej sztuce, która odbywa się w położonym na zupełnym odludziu ośrodku naukowym. Jak Ioanneos tam trafił? Nie pamięta. Nie wie też, czym zajmował się wcześniej, ani też żadnych innych scen ze swojej przeszłości. Co więcej, sam ośrodek również nie należy do typowych miejsc i nie wydaje się, by ktokolwiek był w stanie go opuścić...
Dobrze, przyznaję, czytając pierwsze 200 stron powieści nie mogła opuścić mnie następująca myśl: Huberath odleciał, a jego umysł krąży teraz ścieżkami niedostępnymi dla zwykłego śmiertelnika. Na szczęście im dalej w las, tym czytelnik poznaje coraz więcej sekretów ośrodka i całość zaczyna nabierać sensu (acz, niestety, pod sam koniec znowu mamy do czynienia z tendencją zniżkową). Czego jak czego, ale wyobraźni Huberathowi nie sposób odmówić: niektóre pomysły – w tym i ten dotyczący wyjaśnienia prawdziwej natury ośrodka – są naprawdę niezwykłe. To samo tyczy się kreacji powieściowej rzeczywistości: gdy elementy układanki zaczynają się do siebie dopasowywać, nie sposób nie pokiwać z uznaniem głową nad niektórymi rozwiązaniami. Wszystko to zaś doprawione zostało plastycznymi, nierzadko urzekającymi opisami, potrafiącymi oddziaływać na umysł odbiorcy.
Ujmę to tak: jako sztuka dla sztuki – gdzie nie fabuła a rozmach i wizja są najważniejsze - i odskocznia od typowych, wyłącznie rozrywkowych książek, „Portal zdobiony posągami” radzi sobie dość dobrze. Pytanie tylko, czy droga obrana przez Huberatha jest słuszna? Osobiście uważam, że nie. Cóż to się stało z niektórymi pisarzami, iż zamiast próbować opowiedzieć nam po prostu dobrą historię, za wszelką cenę starają się stworzyć już nawet nie powieść, lecz Powieść, wielkie dzieło, na którym wjadą z triumfem na szczyt literackiego kanonu, unieśmiertelnieni po kres czasów?
Trochę jednak przerost formy nad treścią. Można, ale warto przed zakupem dokładnie przemyśleć, czy właśnie na tego typu literaturę mamy ochotę.
Michał Smyk