Ości/ Niehalo. Ignacy Karpowicz. Wydawnictwo Literackie 2013
Kilka lat temu na jednej z rodzinnych imprez zostałem strasznie zjechany przez którąś kuzynkę (czy kogoś takiego), za wygłoszenie opinii, iż „Dzień świra” uważam nie za komedię, lecz dramat, i to z gatunku tych najcięższych. Nie pamiętam dokładnie, jakich słów owa krewna użyła, ale całość sprowadzała się do tego, że robię się na strasznego intelektualistę i zabraniam ludziom śmiania się. Trudno, niech inni mają mnie za przemądrzałego członka „yntelektualnej elyty” (błędy jak najbardziej celowe), a ja i tak będę się upierać przy swoim: seans najsłynniejszego filmu Marka Koterskiego, może doprowadzić do stanu, w którym człowiekowi chce się już tylko wyć nad własnym losem.
Dlaczego o tym wspominam? Otóż w czasie obcowania z twórczością Ignacego Karpowicza, niekiedy przypominają mi się właśnie przygody Adasia Miauczynśkiego. Groteskowe sceny, absurdalne sytuacje, z którymi muszą mierzyć się bohaterowie, galeria dziwacznych postaci pierwszo- i drugoplanowych, oraz humor, pod którego płaszczykiem kryje się przygnębiająca prawda o naszym życiu. Można się pośmiać? Można. Szkoda tylko, że zazwyczaj jest to śmiech przez łzy.
Zacznijmy od debiutu Karpowicza, czyli powieści „Niehalo”.
Maciej ma jasno sprecyzowane stanowisko odnośnie własnego żywota. W skrócie rzecz ujmując: nie lubi go. Nie znosi swoich studiów (polonistyka), pracy (w lokalnej gazecie), miasta (Białystok, Polska B, i to przez naprawdę duże „B”), dziewczyny (kłody bardziej, niż żywej istoty), ani rodziny (brat debil). Jak może wyglądać dzień kogoś o takim podejściu do rzeczywistości?
Wiecie, jaki problem mam z „Niehalo”? Pięć lat temu byłbym tą książką zachwycony, naprawdę. To taka pozycja, którą chwyta się w ręce i już po paru stronach myśli się: no kurczę, ja też tak mam, to o mnie jest wszystko! Z lękami i frustracjami Macieja identyfikować się mogłaby przynajmniej połowa młodych Polaków. I w tym właśnie tkwi największa zaleta (opisana przed chwilą), jak i wada dzieła Karpowicza. Siedem lat temu być może „Niehalo” było czymś niezwykłym, oryginalnym i odkrywczym, ale obecnie jej przesłanie jest dość… banalne? Szkoda też, że druga część powieści, oniryczna podróż głównego bohatera przez Białystok, została zmarnowana. Obecnie coś takiego jak wielka bitwa „moherów” i „karków” z „postępowcami” nie robi wrażenia, a przypomina bardziej do bólu ograny już dowcip (choć podkreślam, Karpowicz debiutował w 2006 roku, więc perspektywa czasowa ma tutaj dość spore znaczenie). No i spotkanie Macieja z ożywionymi pomnika Popiełuszki i Piłsudskiego: za nic nie mogłem dostrzec w tym czegoś więcej, niż właśnie chęci wykorzystania fajnego pomysłu, którego autor chyba po prostu nie potrafił lepiej rozwinąć. A może ja czegoś nie załapałem?
Swoją drogą „Niehalo” dostarczyło mi pewnej ciekawej refleksji. Otóż niezgoda Macieja na otaczającą go, pozbawioną perspektyw rzeczywistość, gdzie całe życie wydaje się być niekończącym pasmem upokorzeń ze strony innych osób, w moim przekonaniu stanowi nieodłączny elementem okresu młodzieńczego, z którego człowiek z czasem wyrasta. Nie, nie zmienia się nasze zapatrywanie na ową rzeczywistość, ona sama zresztą również pozostaje taką, jaką była wcześniej. Godzimy się na nią, uznając, że tak widocznie być musi i nie ma siły, by to zmienić. I właśnie w ten sposób przypieczętowujemy własny żałosny los.
Smutne, prawda?
Chwila na drobną prywatę: wiecie, za co pokochałem Ignacego Karpowicza (platonicznie, literacko)? Za „Gesty”. Ależ to była rewelacyjna powieść. Prosta, z potężną dawką emocji. Szczera, bolesna, bezbłędna. O dziwo ta prostota w twórczości Karpowicza występuje wyłącznie w „Gestach”, albowiem pozostałe książki laureata „Paszportów Polityki” pełne są efekciarskich zdań, zwrotów i pomysłów. Czasami wychodziło to lepiej („Cud”), czasami w ogóle („Balladyn i romansów” nie potrafiłem nawet doczytać do końca), acz pierwsze gorące uczucie nieco we mnie przygasło.
Aż do „Ości”, które płomień rozpaliły na nowo.
Tym razem daruję sobie streszczenie fabuły. Nie da się tego zrobić, ot tyle. A przynajmniej ja tego nie potrafię. Że Maja kocha Szymona, Krzyś Andrzeja, Ninel Norberta, a Norbert Maksa? Że Maja przy okazji kocha też Franka, Norbert kiedyś szalał za Krzysiem, a Ninel boi się, że przegra z matką o to, kto lepiej odgrywa swoją rodzinną rolę? A może warto wspomnieć raz jeszcze o Maksie, który żadnym Maksem nie jest, jego prawdziwe imię to Kuan, a niekiedy Kim Lee?
„Ości” to wielki podręcznik komunikowania międzyludzkiego. Karpowicz z niezwykłą pieczołowitością ukazuje język – na który składają się nie tylko słowa (te wypowiedziane i niewypowiedziane), ale również myśli, gesty, przyzwyczajenia, uprzedzenia – którymi powieściowi protagoniści posługują się, starając się porozumieć z drugim człowiekiem. Albowiem to właśnie zachodzące między bohaterami relacje są w „Ościach” najważniejsze. Oczywiście, znajdziemy tu i obraz współczesnej Polski (często stronniczy, autor w końcu jest dość mocno zdeklarowany światopoglądowo) i jakąś tam krytykę na współczesny, skostniały model społeczny (nietolerancja, zaściankowy katolicyzm, hipokryzja; w skrócie: klasyka prozy liberalnej), acz, jak wspomniałem przed chwilą, wątki te nie grają tu pierwszych skrzypiec.
Pamiętacie film Woody’ego Allena „Whatever works”? Bohaterowie Karpowicza – podobnie jak ci Allenowscy – również starają się szukać szczęścia niekoniecznie w oczywistych, wskazanych przez społeczeństwo miejscach. Efekty tych poszukiwań niejednego stróża porządku i moralności przyprawiłyby o zawał miłującego „normalność” serca.
Jasne, zamiłowanie do efekciarstwa wciąż u Karpowicza trzyma się mocno i niekiedy potrafi być irytujące (acz są fragmenty w „Ościach” naprawdę brawurowo błyskotliwe), tym razem jednak nie przysłania ono tego, co najważniejsze: myśli, jak bardzo potrzebujemy innych osób, nawet mimo tego, iż często sprawiają nam ból.
Czy proza Ignacego Karpowicza przez te siedem lat uległa zmianie? I tak, i nie. Forma wciąż ta sama, acz treści zdecydowanie przybyło. I o ile „Niehalo” można sobie odpuścić, tak „Ości” to proza najwyższej klasy. Nie dla każdego, acz warto dać szansę. Niewielu w końcu autorów potrafi w tak niezwykły sposób pisać o drugim człowieku. Z przyganą, ale i miłością i zrozumieniem.
Polecam. Michał Smyk