Ołowiany świt. Michał Gołkowski. Fabryka Słów 2013
Jest kilka takich książek, które zdarzyło mi się przeczytać będąc nastolatkiem – i to takim z dziewiczym wąsikiem i wiecznymi pretensjami do świata - a których wtedy absolutnie nie powinienem tykać. Dlaczego? Ponieważ pewnych powieści młodzik nie doceni i tyle. Tak też właśnie było z „Piknikiem na skraju drogi” braci Strugackich. Jako nieletni szczyl oczekiwałem od pozycji reprezentującej gatunek post-apo sieki, hord mutantów, obrzydliwych, zdeformowanych istot zamieszkujących podupadające miasta, wojny bezlitosnych gangów i samotnego mściciela, przemierzającego świat po wielkiej, straszliwej wojnie atomowej. A co dostałem w zamian? Historię kolesia, który szlaja się po jakiś opustoszałych wiochach i nie może przejść dwustu metrów w linii prostej, bo wszędzie czają się jakieś „anomalie”. No nuda po prostu.
Czy wstydzę się własnego, nie aż tak zresztą dawnego, zapatrywania na literaturę? Absolutnie nie! Czego oczekiwać w końcu od kogoś, kogo największym problemem jest zbliżająca się klasówka, a zagadnienia związane z losem drugiego człowieka ma w głębokim poważaniu?
A mimo to żal zmarnowania w ten sposób „Pikniku...”. I tym bardziej boleśnie uświadomił mi to kontakt z „Ołowianym świtem” Michała Gołkowskiego – oto bowiem książka, która w bardzo udany sposób odtwarza część mitu powieści braci Strugackich. Dlaczego nie całości? Dojdziemy jeszcze do tego, ale wpierw...
Wpierw poznajcie Misia, zwanego też Miszką. Miś nigdy nie miał powodów do narzekań. Dobra praca, mieszkanie, płynność finansowa – ilu z nas nie zazdrościłoby mu tych wspaniałych dóbr doczesnych? A jednak sam Miś nie czuł się dobrze. Zamiast szczęścia – poczucie pustki. Wszystko zmieniło się w chwili, w której Miszka poczuł zew. Porzucił dotychczasowe życie i ruszył na południe. Celem była granica ukraińsko-białoruska i znajdująca się tam przeklęta ziemia zwana Zoną – piekła, zrodzonego w wyniku dwóch katastrof nuklearnych i zjawiska ochrzczonego mianem „Emisji”. Do Zony przestało zapuszczać się nawet wojsko, zaś na miejscu pozostali jedynie Stalkerzy – poszukiwacze zrodzonych w czasie Emisji artefaktów.
To tyle, jeśli chodzi o historię samego Misia (opis jego przeszłości zajmuje w książce aż cały jeden akapit), albowiem nie on jest głównym bohaterem „Ołowianego świtu”. Centrum powieści stanowi ONA – piękna, niebezpieczna, tajemnicza i uzależniająca.
Zona.
To właśnie Zona – wraz z jej anomaliami, artefaktami i obietnicą życia na krawędzi – jest wszystkim. Reszta? Reszta to tylko mniej lub bardziej istotne tło. Zona to narkotyk, który pozbawia cię jakichkolwiek innych pragnień, niż tylko tych związanych z kolejnym rajdem. Nim się obejrzysz nie będziesz już potrafił żyć tak, jak ludzie przesiadujący na Dużej Ziemi.
Atmosfera powieści Gołkowskiego jest naprawdę zacna, a miłośnicy zarówno „Pikniku na skraju drogi”, jak i gry S.T.A.L.K.E.R. powinni poczuć się wniebowzięci. Podróże Miszki po Zonie wręcz ociekają stalkerskim klimatem. Dobra, przyznaję, „Ołowiany świt” nie ma w sobie nawet krztyny oryginalności i jest tak naprawdę wyłącznie umiejętnym poskładaniem kawałków dobrze już znanym fanom gatunku, ale – po pierwsze – autor ani się z tym nie kryje, ani też nie próbuje udawać, że jest inaczej. Po drugie zaś: jak już się inspirować, to chociaż z szacunkiem i sercem włożonym w pisanie. Gołkowski oba te warunki spełnia, więc ja nie widzę w jego postępowaniu żadnego problemu.
Jak wcześniej wspomniałem, autor tylko częściowo odtwarza mit „Pikniku...” (i nie chodzi o to, iż po prostu zdecydowanie bardziej nawiązuje do gry ukraińskiego studia GSC Game World). Gołkowski porzucił wszelkie poważniejsze dywagacje, jakie mogłyby stać się udziałem stalkerskiej historii, przez co „Ołowiany świt” przynależy wyłącznie do gatunku literatury rozrywkowej. Dla jednych będzie to poważna wada, inni nie zwrócą na to nawet uwagi. Słabo natomiast prezentuje się główny wątek powieści – właściwie jest to wyłącznie taka sobie historyjka luźno łącząca niektóre z rozdziałów książki. Jako miłośnik silnie zarysowanego celu, ku któremu dążyć powinni nasi protagoniści, w tym aspekcie czułem dość spory niedosyt.
„Ołowiany świt” nie zawojuje świata. Ba, nie podbije pewnie i Polski. Mimo to książka Michała Gołkowskiego jest udanym wkładem w uniwersum stalkerskie. Dla fanów – jazda obowiązkowa. Dla całej reszty – miłe wprowadzenie, które najprawdopodobniej zaowocuje chęcią dalszego eksplorowania świata łowców artefaktów.
Dobrej Zony, moi drodzy.
Michał Smyk