„Na wschód od Edenu”, John Steinbeck, Prószyński i S-ka 2011
Książki takie, jak „Na wschód od Edenu”, zasługują na naprawdę poważne potraktowanie. Żadnych głupich dowcipów, popisów, ani udawania mądrzejszego, niż się jest w rzeczywistości. Teoretycznie bowiem, nie byłoby nic prostszego, niż przejechać się po opus magnum Johna Steinbecka, pokazując, jakim się jest niezależnym buntownikiem, mającym głęboko gdzieś obowiązujący kanon. Chcecie zabłysnąć w towarzystwie? Oznajmijcie tonem nie znoszącym sprzeciwu, iż Tomasz Mann to nudziarz. Dostojewski? Nudziarz. Fitzgerald? Nudziarz. Joyce? Chryste panie, król wszystkich nudziarzy! Dawni literaccy bogowie stali się passe, a pogarda do powieści, które niegdyś wzbudzały w czytelnikach zachwyt, uchodzi niekiedy za oznakę nowoczesności i wyzwolenia się spod wpływów dawnych, zestarzałych trendów.
Nie, nie potępiam krytykowania książek, które mogłyby się po prostu komuś nie spodobać. Chodzi raczej o samą formę. Ile razy spotkaliście się z przypadkiem, gdy wasz rozmówca za powód do dumy uznawał fakt, iż uważa „Czarodziejską górę” za powieść, przez którą nie da się przebrnąć? Zupełnie, jak gdyby sama niechęć do konkretnej powieści miała uczynić z niego lepszego człowieka.
Może się mylę i jednak – wbrew deklaracji z początku recenzji – odgrywam rolę wyroczni, nie mając ku temu żadnych kwalifikacji, ale to nie ma chyba aż tak wielkiego znaczenie. W tym przypadku bowiem zamierzam dumnie kroczyć wraz z tymi, którzy „Na wschód od Edenu” oceniają jako dzieło absolutnie genialne.
Niektórzy z was pewnie zastanawiają się, jaki jest sens publikowania recenzji książki, która nie dosyć, że swoją premierę miała sześćdziesiąt lat temu, to na dodatek przez ten czas została wielokrotnie rozłożona na czynniki pierwsze i dokładnie opisana przez najtęższe literackie umysły tego świata. Co oryginalnego i odkrywczego na temat jednej z najważniejszych powieści XX wieku może napisać taki dwudziestoczteroletni smarkacz, jak ja? Ano, pewnie nic. Mimo to, ten tekst traktuję przede wszystkim w kategoriach oddania hołdu – tak, więksi to ode mnie już robili, ale mimo to dorzucę swoją cegiełkę – wielkiemu pisarzowi, z którym niewielu było, jest i będzie w stanie konkurować. Istnieje też szansa, iż ktoś natrafiwszy na tę recenzję, najzwyczajniej w świecie przypomni sobie, iż jeszcze nie czytał nic Steinbecka i dobrze by było jak najprędzej nadrobić tak straszną zaległość!
A że pojemność Internetu jest nieskończona, a przy okazji żadne drzewo przy pisaniu tych słów nie ucierpiało…
Zacznijmy może od rzeczy podstawowej: czym właściwie – jeśli chodzi o przynależność gatunkową i fabularną- jest „Na wschód od Edenu”? Sagą rodzinną? Obrazem amerykańskiego społeczeństwa drugiej połowy XIX i pierwszych dwudziestu lat XX wieku? A może „reinterpretacją biblijnej historii o Kainie i Ablu i przypowieści o walce dobra ze złem (jak głosi opis zamieszczony na ostatniej stronie polskiego wydania powieści)? Nie zdradzając za dużo z fabuły, opowiem wam o scenie, dziejącej się mniej więcej w połowie książki: któregoś razu Adam Trask – główny bohater dzieła Steinbecka – wraz ze swoim przyjacielem Samuelem Hamiltonem i służącym, chińczykiem Li, podejmują dyskusję dotyczącą czynu Kaina, a więc pierwszego morderstwa popełnionego przez istotę ludzką. Rozmowa tyczy się głównie jednego słowa – hebrajskiego timszel – i sposobu, w jaki owo słowo winno być tłumaczone. Czy oznacza ono „będziesz”, „masz”, czy też „możesz”? Z pozoru banalna sprawa, w swej istocie odnosi się do relacji panujących między człowiekiem, a grzechem. Bóg przyrzekł nam władanie nad swymi słabościami? A może to nie była obietnica, a rozkaz wydany ludzkości, by ta opanowała własne demony? A jeśli rację miał Li, dla którego timszel jest symbolem wolnej woli, dzięki której to my sami i jesteśmy sprawcami własnych upadków i wzlotów?
I właśnie powyższy spór – przedstawiony za pomocą dziejów rodziny Trasków i Hamiltonów - stanowi główną oś fabularną „Na wschód od Edenu”.
Na szczególne uznanie zasługuje to, w jaki sposób Steinbeck – dbając o najdrobniejsze szczegóły – kreśli losy powieściowych postaci. Wszystko zdaje się tutaj być na swoim miejscu. Wybory dokonywane przez bohaterów zawsze są zgodne z ich charakterem, rysem psychologicznym, a także doświadczeniami z przeszłości. Czytelnik nie ma wrażenia, iż uczestniczy w sztucznej, nie mającej żadnego związku z rzeczywistością historii.
Lektura "Na wschód od Edenu" u niejednego niespełnionego pisarza może wywołać uczucie frustracji. Rewelacyjny styl, kapitalne poprowadzenie akcji, zachwycająca umiejętność snucia historii - o tak, Steinbeck jest w stanie czytelnikowi wybić z głowy marzenia o karierze pisarskiej. Po odłożeniu na półkę polskiego wydania, aż kusi człowieka by natychmiast pobiec do najbliższej księgarni i spróbować zakupić oryginalną wersję książki, by raz jeszcze - tym razem tak, jak Bóg przykazał, czyli w rodzimym języku autora - zanurzyć się w tej niezwykłej opowieści.
Moi drodzy, jeśli do tej pory ktoś jakimś cudem jeszcze się nie domyślił, jak może brzmieć końcowy werdykt, to wyrażę swoją opinię tak jasno, jak tylko się da: „Na wschód od Edenu” to pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się miłośnika literatury. Klasyka przez duże, tłuściutkie K.
Warto, oj naprawdę warto.
Michał Smyk