"Manekiny", Karol Maliszewski
Niewiele jest na polskim rynku wydawniczym książek, do których chciałoby się wciąż wracać i wracać nie – ze względu na interesującą fabułę, a przez wzgląd na samo słowo i jego idealny kształt. Poetyka, rytm i niesłychana harmonia jakie biją z Manekinów Karola Maliszewskiego dotykają czytelnika nagle, od samego początku. Czytając pierwsze słowa: Nie da się żyć zbyt intensywnie. Na każdym kroku jakiś gips zakleja usta i stawiają cię pod murem nieistotnej wymiany zdań. Pozostaje przyglądanie się własnej śmierci rozciągniętej w czasie, rozdrabnianie się. Prawdopodobnie gdzieś jest łatwiej. Pożegnania nie są bolesne, a rozstania mają charakter towarzyskiej gry. I nikt nie płacze w poduszkę, nie cierpi, zrywając się w nocy z poczuciem nadchodzącej zagłady. Ucywilizowano tam wszystkie targające uczucia. Jest takie miejsce. Widziałem na filmie. Tytułu nie pamiętam, bo zasnąłem w połowie, mam gęsią skórkę. Mam też coś jeszcze. Co takiego? Nieodparte wrażenie, że żadne słowo, żadna sylaba, przecinek i kropka nie są tu przypadkowe. Nurtuje jedynie, czy jest to wynikiem objawionego geniuszu, czy może rzemieślniczej wręcz cierpliwości w cyzelowaniu fragmentu po fragmencie, aż do perfekcji. Niezależnie od odpowiedzi na to pytanie, chylę czoła przed tego rodzaju wrażliwością. I otwarcie przyznaję, że zazdroszczę autorowi tak wnikliwej optyki w sposobie postrzegania świata.
Maliszewski zwraca uwagę na rzeczy pozornie błahe. Nieistotne dla losów świata, ale jakże ważne dla losów pojedynczego człowieka. Takie, z którymi każdy z nas nieustannie styka się na co dzień, nie doceniając ich potencjalnego piękna. Brzmi jak banał? Może, ale właśnie takie najprostsze prawdy są najtrudniejsze do uświadomienia. Do wyczucia, wczucia i poczucia, że oto dzieje się coś istotnego, coś co zadecyduje o całej mojej przyszłości. Przecież tak naprawdę każdy krok, każde słowo i każdy gest determinują to, co stanie się z nami za chwilę. Ileż alternatywnych rozwiązań mamy do wyboru? Niekiedy zaledwie kilka, innym razem setki i tysiące. Myślenie o tym mogłoby doprowadzić nas na skraj szaleństwa, warto jednak od czasu do czasu się nad tym zastanowić. W Manekinach pod powierzchnią historii dorastającego Karola, przeżywającego intensywnie młodość, trudne relacje z ojcem, brutalność świata rówieśników, pierwsze fascynacje i poszukiwania sensu życia, pod tą (nie mniej ważną) wierzchnią warstwą, pulsuje niesamowita wielość sensów, znaczeń i idei – tylko czekających na wgryzienie się w nie czytelnika. Mam wrażenie, że ilu odbiorców, tyle interpretacji. Możemy tu więc odnaleźć zapis własnych rozterek z przeszłości, szczeniackich przygód, nieudanych prób i problemów, które z perspektywy czasu wydają się śmieszne i nic nieznaczące, choć swego czasu spędzały sen z powiek…
Kolejną linią na jakiej można odczytywać treść tej prozy jest doszukiwanie się inspiracji literackich, z takich źródeł jak chociażby Akademia Pana Kleksa, powieści Niziurskiego czy Schulza, nawet wiersze Herberta. A Karlik? Manekin złożony własnoręcznie, po czym ożywiony przez małego Karola (z materiałów dostępnych w warsztacie krawieckim ojca)? Czyż nie nasuwa się automatycznie skojarzenie z Frankensteinem Mary Shelley z 1818 roku, będącym później kanwą dla wielu adaptacji literackich i filmowych? Tym bardziej zapraszam do lektury, podejrzewając, że za każdym kolejnym razem spostrzeżenia i odczucia będą zgoła odmienne i nowe, a zachwyt nad sferą języka nie do odparcia.
Taki mnie otoczył rój kotów po piwnicach, po pierwszych krokach, taki tuman zmysłowo kociej mgły, swąd szczyn czarowny niczym ambra, żem zwątpił i mówię do narratora wewnętrznego, że chyba nic z tego nie będzie, a ten do mnie, że bądź wierny, idź. Jerzy wyłonił się z mroku z miną sugerującą ważność wzbierających w nim sformułowań. O, znam takie miny! Niby się czulą, a tak naprawdę prężą w sobie, do skoku się prężą, by trysnąć znienacka wybuchem wcześniej zdławionym. […] Więc noc. Zespół porusza się ludzki po ludzku, spiralnie, koliście, to tu, to tam zagląda, wypytuje. Już mają jakiś otwór na oku. Potwór? Może nie, ale prowadzą poczwarę. Zdziwaczone to, a zawszone, jak mniemam. Rzęzi i przewierca tym bezwstydem bezdomnika, sromotny taki bardziej i porzucony, po zezie patrząc. No i co powie, jeśli nie zełga. Zobaczmyż. Zobaczmyż i my tę niezwykłą książkę, bo naprawdę warto…
Anna Solak