Karla M. Ewa Barańska. Wydawnictwo Telbit 2012
Już w tytule się zaczyna: to niby nic, pozorne umniejszone istnienie. Bo jakaś dziewczyna o imieniu brzmiącym osobliwie (choć zupełnie miło) ma nazwisko (też jakieś tam), które tu skrócone zostało do jednej litery. A zatem książka o dziewczynie, Karli M., proza rozłożona na stron ponad dwieście, a w czasie – na mniej więcej parę miesięcy. Powieść – oczywiście tak zwana – dla młodzieży, osadzona w realiach polskich i to tych współczesnych (choć język czasem nie przystaje do żargonu dwudziestopierwszowiecznych nastolatków).
Powieści pedagogiczne oraz powieści dla młodzieży (czasem to te same, czasem nie) bywają literackimi brylantami. Już nie tylko dlatego, że z sentymentu chowa(łoby) się je na półkach w swoich mieszkaniach, ale zwłaszcza z tego względu, że to najzwyczajniej utwory niezwykle wartościowe. A często zdarzało się tak, że tym bardziej wartościowe, im mocniej pochylające się nad istotnymi problemami założonych młodych czytelników i czytelniczek.
I książką taką jest, w moim mniemaniu, powieść Karla M. Ewy Barańskiej.
Jest tu dość szerokie spectrum problemów młodzieży XXI wieku. Są więc problemy ponadczasowe, takie jak zakochanie i miłosne problemy, jest też atak cielesny (próba gwałtu, który niektóre osoby chciałyby nazywać okrutnie „dowodem miłości”), jest i śmierć. I są problemy czasów, w których żyjemy, takie jak demonstracje za sprawą lub przeciw niej, religijne fundamentalizmy i ich retoryka, uwikłanie w sektę. Wśród nich wszystkich największym problemem jest ten, wokół którego ogniskuje się akcja i który dotyczy Karli (to w książce, a poza światem literackim – wielu młodych osób): anoreksja.
Młodzi ludzi, chłopacy i dziewczyny, robią różne rzeczy – zarówno w szkole, jak
i poza nią. Oczywistość, która czasem mogłaby zostać zapomniana. A te różne rzeczy, o czym też czasami można by zapomnieć w literaturze dla młodzieży, nie ograniczają się tylko do romansowej sfery życia nastolatków. Uczą, przygotowują, pokazują różne rozrachunki. I to wszystko też w Karli M. jest: ta wielokrotność, różnorodność, złożoność problemów. Świat czarno-biały, prosty nigdzie wszak nie istnieje.
Mnie najbardziej ucieszył, jakkolwiek nieodpowiednio to zabrzmi, temat anoreksji. Niezbyt często podejmowany w literaturze (różne przyczyny, choćby takie, że sprawa niezwykle trudna), uwikłany w rozmaite przyczyny i konsekwencje. Ale to, w moim mniemaniu, jeden z najważniejszych współczesnych problemów świata. Dlaczego więc nie obrócić go na drugą stronę, poddając pod literacką lupę? Bo ten wiek XXI to, jak się okazuje, czas (i przestrzeń) ogromnej kontroli nad naszymi ciałami. Przymus piękna, dopasowywania się do jakiegoś wydumanego ideału ciała, tresura dietami – najdotkliwiej dotyka dziewczynki, nie dość zdolne jeszcze (ze względu na młody wiek) na odparcie ataku kontroli. A popkultura i mass media raczej nie sprzyjają większej refleksji, utrudniają namysł nad sobą, podają jedynie obrazy wyretuszowanych cyborgów (niby ideałów). A książka? Książka zatrzymuje, pozwala trochę pomyśleć; może zaczerwienić z zawstydzenia (że się myślało zbyt nieodpowiedzialnie) czy chociażby uspokoić (że są inne możliwości, te spoza świata cyborgów).
W Karli M. (i u Karli), jak w większości przypadków, anoreksja dojrzewa powoli; wychyla się dopiero gdzieś w środku książki: niby niewinnie, jakby – z misją. Powieść ta to studium przypadku. Choć, muszę to zaznaczyć wyraźnie, nie jest tekstem medycznym ani przyciężkim swą chorobą. Można więc powieść tę spokojnie czytać na wakacjach, można ją pożyczyć komuś, zwłaszcza tym nastoletnim znajomym. To tekst mimo wszystko lekki, nieskomplikowany, nie przejawia nazbyt wysmakowanej stylistyki literackiej; wszak to powieścidło. Dobre na hamak, chociażby. Żeby dzielić różnorakie myśli i wspomnienia nastolatków. Tym bardziej, że autorka książki psychologizuje, zręcznie rozpisując wszystko to, co szamocze się w głowach (a czasem i w żołądkach) młodych ludzi.
Istotne też na koniec, żeby pozostawić potencjalnych czytelników i czytelniczki
w stanie pewnego zaciekawienia: z tego możliwego hamaku wstałoby się łatwiej, rześko,
z (mogę sobie wyobrazić) uśmiechem. Bo ta książka wskaże (bynajmniej nie w sposób nachalnie moralizatorski i wcale nie tak szybko czy naiwnie) życiowe fundamenty, wartości stabilne, ciepłe kąty w jakichkolwiek mieszkaniach.
Jeśli książka porusza (ważny) problem, jeśli ma ochotę wybrać się tam, gdzie inne jej lit-koleżanki nie wybywają, tym ciekawiej i uważniej się ją czyta. A wyobrażam sobie, że jeszcze chętniej sięgną po nią osoby, które na ten problem są lub być mogą narażone najbardziej. I tu nie chodzi tylko o możliwość zachorowania na anoreksję, ale o to, czego świat – głównie poprzez popkulturę – oczekuje od kobiet, młodych dziewczyn, od chłopców (którym wmawia się, że piękno ma zawsze wymiary bardzo szczupłe, odessane z tłuszczu
i metafizyki).
Jednak na samym końcu – pytania: jak się kończy książka, czy z anoreksją da się pożegnać łatwo, co z innymi problemami, które (nierzadko przecież) trudno jest rozwiązać? Recenzja zdradzać nie może, może jedynie zachęcić. Tym bardziej, że nęci ten hamak (czy to rzeczywisty, czy wymyślony). I że teraz czas wakacji, kiedy czytać można więcej, swobodniej, a na pewno też – przyjemniej.