Joyland. Stephen King. Prószyński i S-ka 2013
Kojarzycie taką scenę z „Family Guya”, w której Stephen King rozmawia z wydawcą o swojej najnowszej powieści? Wygląda to mniej więcej tak:
Stephen King: Moja trzysta siódma książka będzie o… Cóż, pewna para zostaje zaatakowana przez… - Pisarz przerywa, rozgląda się nerwowo po pokoju, wyraźnie szukając inspiracji. W końcu jego wzrok pada na stojącym na biurku przedmiocie. King niezwłocznie chwyta ów przedmiot w dłoń i wymachując nim na prawo i lewo krzyczy: Zostaje zaatakowana przez potworną lampę!
Wydawca, niewzruszony tym, co przed chwilą usłyszał, pyta retorycznie: Już się w ogóle nie starasz, prawda?
Cóż, są takie chwile, kiedy byłbym w stanie zgodzić się z twórcami popularnego amerykańskiego serialu animowanego. Pierwszy z brzegu przykład: koszmarna powieść „Wiatr przez dziurkę o drzwi”, rzecz tak słaba, iż nawet jako wielki fan „Mrocznej Wieży”, nie byłem w stanie dobrnąć z jej lekturą do końca. A przecież mistrza grozy trudno podejrzewać o brak pisarskich umiejętności, no nie? Więc w czym tkwi problem? Czasami odnoszę wrażenie, że King osiągnął w swoim zawodzie tak nieprawdopodobny poziom, iż machnąć dla niego kilkusetstronicową książkę to bułka z masłem. Tam, gdzie inni spędzają niezliczone godziny na walkę z pustą kartką papieru, King po prostu siada i robi swoje. Przecież i tak mu to wydadzą, a współczesny rynek wymaga, by stale dostarczać nowych pozycji, ciągle przypominać czytelnikowi o swoim istnieniu. Jasne, zła powieść w wykonaniu autora z Maine i tak jest dla większości twórców czymś nieosiągalnym, ale czy nie warto czasami odpuścić sobie i kończyć historię tylko wtedy, gdy jest się jej absolutnie pewnym, zamiast po prostu odwalać pańszczyznę?
I w ten sposób na scenę wkracza „Joyland”, książka nie najgorsza, ale i absolutnie niepotrzebna.
Gdyby latem 1973 roku zapytać Devina Jonesa – dwudziestojednoletniego wówczas studenta - czy odejście ukochanej może być największym dramatem w życiu mężczyzny, pewnie odpowiedziałby twierdząco. Rozstanie z Weendy jest dla chłopaka prawdziwym ciosem. Jones, który na okres wakacji zatrudnił się w parku rozrywki „Joyland”, postanawia odpocząć od studiów i tego wszystkiego, co mogłoby przypominać mu o utracie dziewczyny. Zostaje więc w „Joylandzie” na kilka kolejnych miesięcy. W tym czasie – przy pomocy przyjaciół, w tym śmiertelnie chorego Mike’a i jego matki Ann – nie tylko przyjdzie mu uleczyć złamane serce, ale i zmierzyć się ze sprawą tajemniczego morderstwa, jakie miało miejsce w „Joylandzie” przed laty…
Nie będę ukrywać, iż ktoś inny niż King, w przypadku recenzji tej konkretnej powieści, pewnie zostałby przeze mnie lepiej oceniony. Od mistrza po prosty wymaga się więcej. Choć wątek obyczajowy – zmaganie się z wkraczaniem w świat dorosłych, odnajdywanie prawdziwych przyjaciół, czy obserwowanie wspaniałego dzieciaka, który nie dożyje pewnie nawet trzynastych urodzin i starania o to, by każdy dzień uczynić dla niego małym świętem – jak zwykle u pisarza z Maine stoi na naprawdę wysokim poziomie, a i gawędziarski, nie do podrobienia styl Kinga nadal robi swoje, tak reszta… „Joyland” stanowi materiał co najwyżej na dłuższe opowiadanie, a nie osobną książkę (a i tak żeby dobić do tych trzystu stron wydawnictwo musiało zastosować iście byczą czcionkę). Motywy ducha w parku, zagadki kryminalnej i paranormalnych zdolności niektórych bohaterów są tu wprowadzone ewidentnie na siłę i byle jak, równie dobrze w ogóle można by było się bez nich obejść. Odnoszę wrażenie, iż King nawet nie starał się czytelnikowi zaserwować niczego więcej, niż przyjemnego przerywniku pomiędzy swoimi „poważniejszymi” pozycjami. Jak już wcześniej wspomniałem, coś, co trzeba wydać, żeby nikt czasem nie zapomniał, że jeszcze żyjesz.
Zrozumcie mnie teraz dobrze: nie jest to zła rzecz, naprawdę. King jak nikt inny potrafi zaserwować melancholijną podróż do Ameryki lat 60.,czy 70., lub też z pasją opowiedzieć o problemach, z którymi każdy z nas się musiał zmagać. Problem w tym, że za ileś tam lat o „Joylandzie” będą pamiętać tylko najwięksi miłośnicy mistrza, a i oni ulokują ją pewnie gdzieś w środku stawki kingowskich dzieł.
Absolutnie można kupić, ale i absolutnie nie trzeba. Tyle.
Michał Smyk