"Historia nudy", Peter Toohey
Już dawno nie czułam się tak oszukana, jak kiedy po raz n-ty starałam się powstrzymać znużenie podczas czytania Historii nudy , która w dodatku już na okładce obiecywała mi, że przeczytam ją BEZ ziewania. Cóż… istnieją dwa wyjaśnienia tej skandalicznej pomyłki: albo wydawcy mocno przesadzili z działaniem promocyjnym (co z różnym skutkiem, aczkolwiek usilnie staram się zrozumieć mając na uwadze wymagania rynkowe w trudnych czasach kapitalizmu) albo – ( i tu zła wiadomość dla mnie) to ze mną jest coś nie tak. Pozostawiając tę kwestię nierozstrzygniętą skupię się na pozostałych zarzutach wobec tej książki, by potem niejako na osłodę wymienić dobre jej strony. Doskonale zdaję sobie sprawę, że pozycja ta jest kolejną z serii popularnonaukowych książek wydawnictwa Bellona, co tym bardziej zobowiązuje do zapewnienia czytelnikom ciekawej, pasjonującej lektury. Inne pozycje z tej serii traktują m.in. o historii nagości czy brudu, w planach są także historie: antykoncepcji, domów publicznych i snów. Brzmi naprawdę interesująco. O ile pozostałe pozycje jeszcze nie są mi znane, o tyle powyższa bynajmniej nie zachęca do zaznajomienia się z nimi.
Autor – Peter Toohey, to filolog klasyczny z aspiracjami pisarskimi. Już sam tytuł zakłada, że dzięki książce zgłębimy historię tak ciekawej emocji jaką jest nuda, bagatelizowanej dotąd na tle innych ludzkich uczuć. Tymczasem samej historii jest tu jak na lekarstwo. Książka jest bardziej zbiorem ciekawostek i przedstawień nudy w literaturze, malarstwie czy fotografii. Jedyną ciekawą informacją z dziedziny historii jaka utkwiła mi w pamięci po tej lekturze to fakt, że część historyków utrzymuje, iż nuda jako taka narodziła się dopiero w XVIII wieku, wraz z rozwojem społeczeństw nowożytnych, inni natomiast optują za poglądem, iż od zawsze nuda towarzyszyła ludzkości. Wobec tego nudzili się już starożytni, a ewentualny wyjątek na przestrzeni dziejów miałyby stanowić ludy wędrowne, takie jak australijscy Aborygeni, którzy według autora po prostu nie mieli czasu się nudzić, gdy większość czasu zajmowało im zapewnienie sobie realizacji podstawowych życiowych potrzeb. Cóż, ma to pewien sens.
Najbardziej irytującą manierą Toohey’a jest narzucanie swojej opinii czytelnikowi. Własne sądy i odczucia formułuje on na zasadzie prawdy objawionej, niejednokrotnie nie dając szansy na ich zweryfikowanie. W książce mamy kilka reprodukcji obrazów czy zdjęć które omawia, w przypadku reszty musimy wierzyć mu na słowo lub zdać się na własną wyobraźnię. Nie ukrywam, że opis obrazu Tęsknota René Magritte’a, gdzie autor śmie twierdzić, że lew towarzyszący postaci mężczyzny-anioła wygląda na znudzonego, a cały obraz: wypełniają cechy charakterystyczne dla nudy. Niebo przyjmuje fatalną, wywołującą mdłości (jeśli można tak się wyrazić o kolorze) płową barwę. Wzrok anioła kieruje się gdzieś w dal, możliwe, że to antarktyczne spojrzenie. […] Zdziwiłbym się, gdyby spojrzenie tego patrystycznego lwa nie przypominało wzroku osoby dotkniętej klaustrofobią, to dla mnie totalny bełkot. A takich smaczków jest tutaj o wiele więcej.
Inna sprawa, że całość czyta się trudno z powodów czysto technicznych. Mimo rozdziałów traktujących rzekomo m.in. o definicji pojęcia nudy, jej historii czy objawach (zarówno u ludzi jak i zwierząt), tak naprawdę panuje w niej wielki chaos, a poszczególne części przenikają się ze sobą. Ostatecznie logika wywodu nie zostaje zachowana a nazwy każdej z jego części są bardziej fikcją niż realnym uporządkowaniem narracji. Przy czym cały czas autor dokonuje rozróżnienia między „nudą zwyczajną” (tj. odczuwaną w momentach monotonii i powtarzalności sytuacji życia codziennego) a „egzystencjalną” (tożsamą niekiedy z depresją i poczuciem braku sensu istnienia), zatem te dwa pojęcia niczym mantra pojawiają się na każdym etapie książki.
Dotąd nie zdecydowałam, czy tak kontrowersyjne poglądy jak choćby ten, iż nuda w sensie darwinizmu jest uczuciem pełniącym rolę adaptacyjną, które pomaga człowiekowi osiągnąć pełnię rozwoju. Nie mogę oprzeć się myśli, że nuda stanowi pewnego rodzaju błogosławieństwo, są zgodne z moim światopoglądem. Niemniej poddanie to ocenie czytelnika stanowi niewątpliwie pewną wartość. Pora zastanowić się nad tym, czy gdyby Edison lub bracia Wright i ludzie im podobni pewnego razu nie nudzili się, cieszylibyśmy się dziś wieloma udoskonaleniami codziennego życia. Znane porzekadło mówi, że „potrzeba jest matką wynalazku”. Niewykluczone, że i potrzeba zwalczenia nudy, marazmu i otępienia spełnia te kryteria. Z drugiej strony pokutuje pogląd, że nudzą się tylko dzieci lub osoby mało inteligentne, nie posiadające pomysłu na życie i zainteresowań. Kto ma rację?
Na koniec, tak jak obiecałam, pora na ewidentnie dobre strony tej publikacji. Otóż doszukałam się jednej, a mianowicie tego, że gdyby nie ta książka, nie byłabym w stanie tak namacalnie i bezpośrednio, na przysłowiowej „własnej skórze”, doświadczyć fascynującego uczucia jakie stało się przedmiotem rozważań autora, a więc tytułowej NUDY. I za to autorowi szczerze i z całego serca dziękuję.
Anna Solak