„Grillbar Galaktyka”, Maja Lidia Kossakowska, Fabryka Słów 2011
T’Fuk – ważna postać w życiu głównego bohatera „Grillbaru Galaktyka” Hermoso Madrida Ivena – zwykł mawiać, iż kosmos jest pełen żarcia. Pełen żarcia i głupoty – mógłby dopowiedzieć ktoś złośliwy – a owa głupota w najnowszej powieści Mai Lidii Kossakowskiej przybrała postać w pełni zbiurokratyzowanej, Międzygalaktycznej Unii, dybiącej na wolność jednostki i prawa do decydowaniu o tym, co i w jaki sposób powinni jeść wszyscy mieszkańcy kosmosu.
Kto miał okazję czytać felietony Jarosława Grzędowicza, ten wie, jaki jest stosunek autora „Pana Lodowego Ogrodu” do Unii Europejskiej i generowanych przez nią absurdów prawnych. Grzędowicz – który nigdy nie ukrywał miłości do pysznego, acz bardzo często niezdrowego jedzenia – zwłaszcza umiłował sobie krytykę próby narzucenia obywatelom UE tzw. „zdrowych” nawyków żywieniowych. A skoro – jak powszechnie wiadomo – mąż i żona, to ta sama strona, nic dziwnego, iż zdanie pani Mai prawie w stu procentach pokrywa się z opiniami szacownego małżonka.
I tym sposobem w „Grillbarze Galaktyka” obrywa się zarówno urzędnikom, jak i wojującym Eko-wegetarianom. Sprawiedliwie? Cóż, niektóre z przytoczonych przez autorkę argumentów, lub też opisu zachowań postaci negatywnych, z całą pewnością są dość mocno przerysowane, ale trudno mieć o to do Kossakowskiej pretensje – w końcu taka jest nieodłączna cecha wszystkich książek, które mają na celu wywołanie śmiechu u czytelnika.
Hermoso Madrid Iven – powieściowy bojownik o lepiej przyrządzone jutro – to jeden z najlepszych kucharzy we wszechświecie. Dzięki swym nieprawdopodobnym kulinarnym zdolnościom, przyszło mu szefować w luksusowej restauracji „Płacząca Kometa”. Praca marzeń? Niekoniecznie. Ciężkie czasy bowiem nastały dla branży gastronomicznej – oto unijni urzędnicy intensywnie prowadzą krucjatę na rzecz zielonej odżywki - podobno zdrowej, a z całą pewnością niesmacznej breji – zaciekle walcząc z każdym, komu marzy się pałaszowanie świeżutkiego mięska. A ponieważ na wojnie nikt nie zna litości, już wkrótce Iven zmuszony będzie opuścić ukochany lokal, ścigany przez gangsterów i agentów Śluźni, tajemniczej rasy, produkującej ohydną papkę…
Oczywiście ucieczka Ivena stanowi wyłącznie pretekst do odwiedzenia wymyślonych przez autorkę książki światów i zapoznania się z zamieszkującymi je istotami. Lukianie, Octopusanci, Bulwy, Robale – obyty z literackimi wizjami kosmosu czytelnik nie znajdzie tu niczego, co mogłoby wywołać okrzyk zdumienia. Zresztą, zanim zdążymy wygodnie ugościć się na którejś z planet, Hermoso już musi z niej uchodzić. Akcja prowadzona jest zdecydowanie zbyt szybko. Przy opisie lukiańskich pilotów pada zdanie, które w stu procentach oddaje powieściowe tempo: wszystko jedno co i gdzie, byle do przodu.
„Grillbar…” to z założenia taka polska odpowiedź na „Autostopem przez galaktykę”. W skrócie: ma być śmiesznie. I tu pani Kossakowskiej należą się słowa pochwały – dowcipy nie są pisane na siłę, a humor w powieści przez cały czas utrzymany jest na dość przyzwoitym poziomie. Kloacznych gagów – tak popularnych ostatnimi czasy – nie stwierdziłem. I bardzo dobrze.
Wygląda na to, iż każdy w swoim życiu potrzebuje odskoczni od codziennych zajęć. Maja Lidia Kossakowska do tej pory w swych powieściach uderzała w poważne, patetyczne tony (z raczej mizernymi – przynajmniej według autora tej recenzji – skutkami). Przygody Ivena jawią się właśnie jako próba zaczerpnięcia literackiego oddechu i stworzenia czegoś innego. Udana? Cóż, wstydzić się pani Maja nie ma czego, choć za kilka lat pewnie niewiele osób będzie pamiętać o tej książce.
Reasumując: można sięgnąć po „Grillbar Galaktyka”, ale po co? Chcecie się naprawdę pośmiać? Kupcie którąś z pierwszych powieści Pratchetta, lub już wcześniej wspomniane „Autostopem przez galaktykę”.
Michał Smyk