Elfy T.I. Bernhard Hennen. Fabryka Słów 2013
‘Kolejna książka o elfach?!?’ – krzyknie ktoś zbolałym głosem. Dokładnie tak. I w dodatku zatytułowana w tak prosty sposób? Tytuł da się jeszcze obronić – może pisarz ma chorobliwą awersję do długich i podniosłych tytułów wielu sag z gatunku fantasy i chciał postawić na prosty i jasny przekaz. Pozostaje jednak jeszcze kwestia tematyki. Czy powrót do korzeni gatunku jest dobrym pomysłem w dzisiejszych czasach? Może się wydawać, że tak. Świadczy o tym chociażby popularność Bernharda Hennena w Niemczech.
Na początek garść faktów. Bernhard Hennen to niemiecki pisarz literatury fantasy z kilkunastoma książkami na koncie, z których pierwszą wydał prawie 20 lat temu, w 1994 roku. Hennen jest również miłośnikiem gier fabularnych, do których z powodzeniem pisał scenariusze oraz pasjonatem gier bitewnych – podobno sam przyznał, że korzysta z figurek do kreowania scen walk w swoich książkach.
Saga o elfach rozpoczęta w roku 2004 liczy sobie teraz już 12 tomów i została przetłumaczona na kilka języków, czyniąc z autora niemiecki towar eksportowy na rynku fantasy, podobny do tego, jakim u nas został Andrzej Sapkowski (który notabene również wykorzystuje motyw elfów w swoich powieściach i opowiadaniach). Do rąk dostajemy pierwszą część pierwszego tomu zatytułowanego „Elfy”, którego całość w oryginale liczy ponad 900 stron. Polski wydawca (Fabryka Słów) postanowił oszczędzić nam kolejnej knigi o gabarytach książek Martina, czy Eriksona i podzielił książkę na części. Mankamentem jest to, że nie do końca wiadomo, dlaczego pierwszy tom kończy się w tym, a nie innym miejscu. Równie dobrze zakończenie mogłoby wypaść sto stron wcześniej lub dalej.
Jak na pisarza dojrzałego, a za takiego wszak należy uważać kogoś, kto od prawie dwóch dekad istnieje na rynku wydawniczym swojego kraju, Hennen charakteryzuje się chimerycznością stylu, co widać dokładnie w niektórych fragmentach pierwszego tomu. Nie jest to z pewnością Goethe z jego „Królem olch” ani saga na miarę „Pierścienia Nibelungów”. Dość karkołomna i wieloetapowa intryga kryje w sobie niewykorzystany potencjał, który, miejmy nadzieję, doczeka się godnego rozwiązania w następnej odsłonie.
Momentami widać, że trochę niemieckiej sztywności językowej wdarło się do polskiego przekładu, a tłumacz wiernie zachował krótkie, urywane zdania, w których lubuje się Hennen, stosując ten chwyt stylistyczny nawet w miejscach, gdzie wyraźnie kłóci się on z treścią, np. w fragmentach dłuższych opisów. Być może wyjdzie w tej chwili na jaw recenzenckie czepialstwo, ale dodatkowo nastrój psują grecko brzmiące imiona „człekoni” (tj. centaurów) – skąd wszak w elfich dziedzinach znali grekę. Do tego elfy przedstawione zostały jako potomkowie Alfów (staronordyckie określenie elfów dość nieszczęśliwie kojarzy się z amerykańskim serialem komediowym o trąbonosym kosmicie)... Ale to tylko czepialstwo.
Szumnie zapowiadanego „piękna i siły rodem z tolkienowskiego świata” ze świecą szukać, ale jest coś, co skłoniło niemieckich miłośników fantastyki do kupowania kolejnych części sagi. Magia, walka, misja do spełnienia przez głównych bohaterów, ślady humoru i patosu. Sięgnijcie sami, by przekonać się, czy polscy czytelnicy mają bardziej wyrafinowany gust od swoich zachodnich sąsiadów.
Premiera już na dniach. Przeczytajcie i napiszcie, co Wam się podobało.
Michał Surmacz