Aparatus, Andrzej Pilipiuk, Fabryka Słów 2011
Zazdroszczę Andrzejowi Pilipiukowi. Naprawdę. Uczucia zawiści w tym przypadku nie wywołują zdobyte przez twórcę postaci Jakuba Wędrowycza nagrody Zajdla i Nautilusa. Nie chodzi również o imponujące ilości sprzedawanych książek (jak na polskie warunki oczywiście). Pieniądze i uznanie - rzeczy to piękne - ale tym, co budzi we mnie największy podziw u pisarza z Warszawy jest jego... pracowitość. Pilipiuk, do obecnie zajmowanego przez siebie miejsca w polskiej fantastyce, doszedł przede wszystkim dzięki ciężkiej harówce. Na sukces cyklu o przygodach bimbrownika z Wojsławic, czy kuzynek Kraszewskich, składają się nie tylko szczęście i umiejętne wstrzelenie się w odpowiedni target. Ich autorowi najzwyczajniej w świecie chciało się dzień w dzień doskonalić warsztat, zapisywać przynajmniej te 10-15 stron, niezależnie od tego, czy był świątek, piątek, czy niedziela.
Tak, zdaję sobie sprawę, iż najgorzej ze skrajności popaść w drugą skrajność i pracowity pisarz może przekształcić się w zwykłego wyrobnika, dla którego wypuszczenie na rynek co pół roku książki jest niczym odrabianie pańszczyzny. Nie roztrząsajmy teraz tego problemu, a wydźwięk powyższego wstępu niech pozostanie taki, jakim zamierzałem go uczynić: hołdu dla wszystkich małych pracusiów.
Czuję się dość niezręcznie, recenzując "Aparatusa". Kilka lat temu udało mi się opublikować krótkie opowiadanie (przemilczmy jego jakość) w jednym z wędrowyczowskich zbiorów pana Andrzeja, co w sposób oczywisty rodzi wątpliwości, co do mojej bezstronności. Co więcej, za chwilę zacznę mocno chwalić najnowsze dzieło Pilipiuka i tym silniej u niektórych rozbłyśnie czerwona lampka ostrzegawcza. I właśnie by być z potencjalnym czytelnikiem w stu procentach szczerym, wspominam o tym fakcie. Uczciwość ponad wszystko. Jeśli ktoś uzna ocenę "Aparatusa" za przejaw kolesiostwa - ma do tego prawo. Nie musicie mi wierzyć, choć broni nie zamierzam składać i postaram się przekonać was do zakupu czegoś, co osobiście uważam za naprawdę bardzo dobrą pozycję.
"Aparatus" to zbiór składający się z ośmiu opowiadań (z czego cztery były drukowane już wcześniej, w magazynie Science Fiction, Fantasy & Horror), których jako wspólny mianownik można określić tęsknotę autora za tym, co minęło: za tradycją, miłością do ojczyzny, honorem, przywiązaniem do własnych korzeni, kultywowaniem pamięci o przodkach. Tęsknota za Polską, która choć w niewoli, była domem dla ludzi wybitnych, zapomnianych pionierów nauki i nie tylko.
Tym razem Pilipiuk ustrzegł się słabych, tworzonych na siłę "śmiesznych" historyjek (takich, jak opublikowany w ostatnim numerze wcześniej już wspomnianego SFFH, koszmarka zatytułowanego "Zenek"). Większość utworów zamieszczonych w książce bazuje na dość prostych pomysłach. Wada? Wprost przeciwnie! W czasach, gdy wielu autorów stara się stworzyć za wszelką cenę dzieło oryginalne i wielowątkowe, taka prostota może być miłą odmianą. Świetnym tego przykładem jest opowiadanie tytułowe: liczy sobie zaledwie dwadzieścia kilka stron, a elementów fantastycznych nie znajdziemy w nim żadnych, jednak gdy w końcu odkryjemy, czym ów tajemniczy aparatus jest w istocie... Gwarantuję, iż wielu z was będzie naprawdę zaskoczona. Dokładnie takie same uczucia wywołuje drugi najlepszy w zbiorze tekst - "Ośla opowieść". Banalny morał? Być może, ale za to jak podany! Reszta utworów również trzyma wysoki poziom, i tylko nieszczęsny "Staw" zaniża ocenę końcową. Choć dobrze napisany, opiera się na kilku absurdalnych - by nie napisać głupich - pomysłach (zabójcze karpie? Dobry Boże...), zaś gatunkowo niekiedy można odnieść wrażenie, iż sam autor do końca nie wiedział, czy pisze horror, czy jednak coś lżejszego.
Warto? Warto. Nawet osoby, które wcześniej zraziły się kloacznym humorem umieszczonym w książkach o Jakubie Wędrowyczu, powinny dać Andrzejowi Pilipiukowi drugą szansę. Polecam z ręką na sercu. Nie zawiedziecie się.
Michał Smyk