Ambasadoria. China Mieville. Zysk i S-ka 2013
Chciałbym mieć takie pomysły na książki, jakie miewa China Mieville. Naprawdę. „Miasto i miasto”? Pamiętam, że gdy po raz pierwszy usłyszałem o tej powieści, wiedziałem, iż po prostu muszę ją przeczytać. Oczywiście im większe nadzieje, tym boleśniej możemy odczuć rozczarowanie. W tym przypadku rozdźwięk między rzeczywistością a oczekiwaniami był tak olbrzymi, że chyba nawet nie udało mi się skończyć sztandarowego dzieła Mievilla. Co mi się nie spodobało? Najkrócej rzecz ujmując: realizacja. Ze stylem Brytyjczyka mam tak, iż nie jest on w stanie wzbudzić we mnie jakichkolwiek emocji i - choć często w trakcie lektury mruczę pod nosem teksty w stylu „o, super patent” - generalnie kolejne strony przewracam bez większego zaangażowania, niezbyt zainteresowany tym, jak cała historia się zakończy.
Z „Ambasadorią” sprawa ma się lepiej. Choć idea stojąca za najnowszą książką Mievilla jest nieporównanie mniej oryginalna niż ta z „Miasta i miasta”, to jednak już sposób poprowadzenia akcji trafił o wiele bardziej w moje gusta.
Główną bohaterką „Ambasadorii” jest Avice Benner Cho, zawodowo zajmująca się nawigacją statków płynących po tzw. „wiecznym nurcie”. Alice – wychowana na planecie znajdującej się na krańcu znanego nam świata – wraca w rodzinne strony wraz ze swoim świeżo poślubionym małżonkiem, naukowcem zajmującym się badaniem języków, którego wielkim marzeniem było poznanie rdzennych mieszkańców Ambasadorii – tajemniczej rasy Ariekenów, istot niezdolnych do kłamstwa. Z Ariekenami, zwanymi też po prostu Gospodarzami, porozumieć się są w stanie wyłącznie sztucznie wyhodowani i wyselekcjonowani w tym celu Ambasadorzy. Pokojowa współ egzystencja między ludźmi a Gospodarzami wydaje się być niezagrożoną, ale jak nie trudno się domyśleć, wkrótce dojdzie do zdarzenia, które na trwałe odmieni oblicze planety Arieka.
„Ambasadorię” można uznać za chyba jedną z bardziej klasycznych książek w karierze Mievilla. Brytyjczyk nie stara się na siłę promować jakichś niestandardowych rozwiązań, tworząc raczej typową powieść science-fiction. Wbrew pozorom autor wcale tak wiele miejsca nie poświęca na opisanie stworzonego przez siebie świata – z wyjątkiem Arieki i Gospodarzy oczywiście, ale już np. „wieczny nurt” potraktowany został nieco po macoszemu – znacznie bardziej angażując się w pokazaniu czytelnikowi relacji panujących między Ariekenami, ludźmi, czy przedstawicielami innych ras. I to właśnie ten wątek, a także ukazanie języka Gospodarzy, stanowi najmocniejszy punkt dzieła Mievilla. Odkrywanie niuansów związanych ze sposobem rozumowania Ariekenów, czyniących ich niezdolnymi do mówienia nieprawdy, obserwowanie Festiwalu Kłamstw, pomysł na postaci Ambasadorów i tego, dlaczego tylko dwie, tak samo myślące osoby są w stanie porozumieć się z Gospodarzami – wszystkie te pomysły, choć często odtwórcze i zapożyczone od innych klasyków, zdecydowanie czynią z „Ambasadorii” coś więcej, niż tylko typową rozrywkę na weekend.
Szkoda tylko, że wymienione na samym początku recenzji mankamenty, jakie w mojej skromnej opinii można przypiąć do twórczości Mievilla, występują również i w „Ambasadorii”. To trochę tak, jak z wielkimi dziełami kina polskiego z lat 50., 60., czy 70. – o nich się lepiej dyskutowało, jak je oglądało. I z ostatnią powieścią Brytyjczyka mam tak samo – czyta się ją znośnie, ale gdy już odstawi na półkę i zacznie myśleć o przedstawionych przez Mievilla koncepcjach, wtedy jej wartość znacząco rośnie.
China Mieville do tej pory mnie rozczarowywał jako pisarz. Po lekturze „Ambasadorii” poczucia zawodu nie uświadczyłem, a to oznacza, że jeśli uważasz się za fana twórcy „Dworca Perdidio”, czy „Blizny”, pewnie będziesz wniebowziętym. Mimo moich obiekcji, uważam ją za ciekawą, wartościową rzecz, nie ocierającą się o wybitność, ale nadal godną polecenia. Michał Smyk